40
« Ostatnia wiadomość wysłana przez pawel dnia Kwiecień 12, 2024, 09:03:38 am »
Grzegorz Kramer SJ
Chodzą za Jezusem, widzą cuda, doświadczają niesamowitości, Mistrz wprowadza ich do najbardziej tajemnych wydarzeń i nic nie rozumieją. Te znaki przyciągają tłumy i nie ma się co dziwić. Też ich ciągle szukamy. Każdy z nas chce doświadczać czegoś niesamowitego, nie tylko w relacji z Bogiem, ale i między nami.
Ewangelista twierdzi, że Jezus zadał pytanie Filipowi „wystawiając go na próbę”. Nie wiem, czy Bóg wystawia nas na próbę, nie sądzę. Często spotykam się z takim określeniem, Biblia przytacza wiele sytuacji, które autorzy określają w ten sposób. Jednak dla mnie to jest raczej kwestia ludzkiej interpretacji trudnych momentów, które w życiu się zdarzają. Nie sądzę, by Bogu było to potrzebne, zresztą wtedy w porównaniu z Nim wygrywaliby ludzcy rodzice, którzy nie robią tego swoim dzieciom. Wracając do Ewangelii. Uważam, że ten zwrot nie tyle opisuje próbę, której został poddany Filip, co mówi o pewnej pedagogice, którą chce przekazać autor. W każdym razie, apostołowie skupili się na trudnościach, na brakach, na czymś, czego nie ma. Zobaczyli, że trudności i brak równa się problem. Tymczasem okazuje się, że trudności są (mogą być) źródłem cudownej twórczości. W jednym momencie muszą podjąć decyzję, czy chcą dalej tkwić w "nie da się", czy robią "skok na głęboką wodę", który może skończyć się kompromitacją. Zanim stał się cud, Jezus kazał im, żeby przekazali tłumom, aby wszyscy usiedli. To ważny moment, bo uwaga wszystkich została zwrócona na nich. Cały tłum wiedział, że "coś" się wydarzy. I oni musieli to czuć. To nie był mały cud w ukryciu, poprzedzony modlitwą, która może, ale nie musi być wysłuchana (bo nie ma w niej wiary).
Po każdym cudzie, zwycięstwie czy darze grozi nam niebezpieczeństwo polegające na tym, że postanowimy na fali euforii ogłosić Jezusa Królem. Jemu jednak na tym kompletnie nie zależy, odchodzi od tych, którzy doświadczyli cudu i chcą więcej cudów.
Lubi przebywać w towarzystwie ludzi, którzy szukają wyzwań, nie omijają trudnych sytuacji, ale wchodzą w nie z wiarą. Takich, o jakich mówi pierwsze czytanie. Gdyby nam zależało, to byśmy się cieszyli, że możemy cierpieć dla Jego Imienia. Jak ci „wariaci” z pierwszego czytania. A chrześcijanie dziś, w sporej liczbie, lubią nimi być i nimi nie być zarazem. Za dużo w nas schematów, które mają dać poczucie bezpieczeństwa. Za dużo chowania się przed ludźmi z tym, że spotkaliśmy Kogoś, kto daje szczęście, nie tylko na Mszy, ale może je dać wszędzie. I nie jak automat, ale jak kochający towarzysz, który uczy nas odpowiedzialności. Chrystus staje się często jedną z wielu spraw, jedną z wielu teorii w naszym życiu, a nawet sprawą ściśle prywatną.
Oni nie byli masochistami i nie cieszyli się z bólu, oni cieszyli się, że „dla Niego”. Wszystko dla Niego. Tak się rozkochać w Panu, by wszystko „dla Niego”. Nie w kościele, nie podczas modlitwy, ale wszędzie. Na rowerze, w kuchni, w łazience, w sypialni, w tramwaju. Wszędzie i zawsze, i wszystko. Wtedy chrześcijaństwo ma sens, nabiera dobrego wymiaru. Wtedy staje się radością, nie „kulą u nogi”.